Polacy najbardziej rozbrojonym narodem w Europie?

Od wielu miesięcy, przy okazji prawie każdej dyskusji o prawie do broni, zmianach przepisów czy o unijnej dyrektywie (zwanej, nie wiedzieć czemu „dyrektywą Bieńkowskiej”, a to przecież nie pani komisarz ją pisała…) używane są mapki pokazujące nasycenie bronią w państwach Europy i pojawia się argument „Polacy są najbardziej rozbrojonym narodem w Europie”.

Wspomniana mapka – delikatnie rzecz ujmując – jest mocno uproszczona, bo pokazuje, ile broni w ogóle przypada na 100 mieszkańców (oczywiście mowa o broni w rękach cywili), ale nie precyzuje jaka to broń. W niektórych krajach można mówić praktycznie wyłącznie o broni myśliwskiej, a w szczególnych wypadkach liczbę ową zawyżają zwykłe strzelby jedno- i dwulufowe (są wręcz dominujące). Pamiętajmy także, że w części państw czarnoprochowce (u nas traktowane wyjątkowo łagodnie – i dobrze!) również są bronią wymagającą zezwolenia…

Na mapce nie ma też wyszczególnionych innych elementów równania, jak np. przepisów dotyczących przechowywania broni, używania jej, przenoszenia i przewożenia, a także noszenia. Nie czas to i miejsce na przytaczanie wszystkich przepisów z wszystkich krajów europejskich (a są one wyjątkowo różnorodne) i przyrównywanie ich do naszych, ale dość powiedzieć, że na tle Europy nasza poczciwa „ubojka” jest jedną z najłagodniejszych ustaw o broni, a lepiej mają bodaj tylko nasi południowi sąsiedzi – Czesi.

Czemu więc w Polsce jest tak mało broni na 100 osób, pomimo tego, że liczba wydawanych zezwoleń rośnie rok do roku, a nowi posiadacze kupują naprawdę sporo broni (otrzymanie w tej chwili 20 promes to naprawdę żaden wyjątek)? Dlaczego przy wydaniu przez Policję ponad 800 tys. promes, w rękach cywilnych znajduje się ok. 487 tys. sztuk broni palnej?

Czy chodzi o „upierdliwość” procesu uzyskania zezwolenia na broń, slangowo nazywanego „kwitami”? Wiele osób uważa, że to długo trwa, dużo kosztuje i wymaga wielkiego zaangażowania. Czy aby na pewno? Kwity na „pełną kolekcjonerkę” można ogarnąć w 2-3 miesiące, bo nie wymagają one stażu kandydackiego w klubie, lecz jedynie członkostwa w stowarzyszeniu o charakterze kolekcjonerskim, zdania egzaminu na Policji (koszt – 1000 PLN), wykonania niezbędnych badań (500 złociszy) oraz złożenia kompletu dokumentów w WPA. Potem już tylko wystarczy poczekać na decyzję (1-2 miesiące) i już. W tej ścieżce pewnym utrudnieniem jest egzamin na Policji, bo jest dość trudny i nie ma co liczyć na jakąkolwiek taryfę ulgową – trzeba znać przepisy, umieć bezpiecznie posługiwać się bronią palną oraz po prostu ją znać (dość często zdarza się, że w części praktycznej do rozłożenia dostaje się np. strzelbę powtarzalną).

W przypadku broni sportowej lub sportowej do celów kolekcjonerskich trwa to nieco dłużej, ale jest ciut prostsze.

Zaczynamy od członkostwa w klubie, potem 3-miesięczny staż (można go wykorzystać na naukę teorii oraz ostrzelanie się „pod egzamin”), po czym zdajemy egzamin na patent, czekamy na licencję, lekarz, psycholog, podanie, WPA i czekanie. Wszystko trwa około 6- 7 miesięcy (w zależności od szybkości działania PZSS oraz WPA). Egzamin na patent jest prosty – jeden z naszych znajomych, emerytowany oficer, niedawno taki zdał, choć jeszcze podczas służby w wojsku mówił o sobie, że jest strzelcem pokojowym, bo czterema pociskami straszy, a jednym obezwładnia. Koszt całości porównywalny z pozwoleniem kolekcjonerskim, może ciut drożej.

Widzimy zatem, że cały proces nie trwa przesadnie długo. Co prawda nie jest tani – gdyby zebrać do kupy przeciętne koszty wyjdzie kwota poniżej 2000 PLN, co może stanowić poważną wyrwę w domowym budżecie.

Czy jest upierdliwy? Jeśli ma się czystą kartotekę i minimalną chęć spełnienia wymogów – nie. Oczywiście, można zderzyć się z machiną PZSS i czekać na patent/licencję Bóg wie ile, a potem zostać odesłanym na drugi albo i trzeci krąg w WPA, bo nasz przypadek jest  „wyjątkowo skomplikowaną sprawą” lub zaświadczenie z klubu właśnie straciło ważność, bo złożyłeś kwity w grudniu, a jest styczeń. Nie zmienia to faktu, że po wykonaniu obowiązkowych czynności pozostaje już tylko cierpliwe czekanie. Na tym etapie kończy się Wasze zaangażowanie.

Niektórzy podnoszą też rzekome uzależnienie wydania pozwolenia od decyzji „jakiegoś gościa za biurkiem”. Otóż jeśli chodzi o pozwolenie sportowe, kolekcjonerskie czy myśliwskie po spełnieniu wymogów i pozytywnym sprawdzeniu „czystości” delikwenta „gość zza biurka” nie ma możliwości odmówić wydania kwitów. Jest to decyzja administracyjna pozbawiona całkowicie elementu uznaniowości.

No to zadajmy sobie teraz pytanie: skoro jest tak dobrze (łatwo), to dlaczego jest tak źle (mało broni na 100 osób)?

Częściowo, choć w bardzo niewielkim stopniu wynika to z faktu, że pewna grupa osób uważa nasze przepisy za represyjne i ograniczające wolność. Bo broń, „jak w Ameryce” powinna być na dowód osobisty, bez kwitów, przynależności i różnych takich. Niestety, po pierwsze – nie w „całej Ameryce”, bo w niektórych stanach można dostać solidny wyrok za posiadanie magazynka o zbyt dużej pojemności, a po drugie – kupowanie broni „na dowód osobisty” (albo inne driving licence) w większości krajów jest praktycznie niespotykane, za wyjątkiem USA właśnie. Wynika to po części z ich prawodawstwa (słynna druga poprawka), a po części z ich historii i stosunku do broni od początku ich państwowości w ogóle (przypomnijmy, że to państwo liczy niecałe 250 lat), więc nie jest to przykład zbyt reprezentatywny. W znakomitej większości państw z naszego kręgu kulturowego, broń jest reglamentowana mniej lub bardziej restrykcyjnie (z wyłączeniem w niektórych przypadkach broni typowo myśliwskiej lub, jak u nas, czarnoprochowej). Przy okazji – życzymy długich lat życia w zdrowiu tym, którzy teraz nie wyrabiają kwitów (bo państwo opresyjno-represyjne, bo niewolnictwo i takie tam) i czekają, żeby było „jak w Ameryce”. Te długie lata życia na pewno Wam się przydadzą do tego czekania…

Oczywiście, praca nad wprowadzeniem takich rozwiązań, jest godna uznania, natomiast niezrozumiała jest niechęć do wyrobienia „kwitów” teraz.

Prawda jest taka, ze im więcej legalnych posiadaczy broni palnej, nawet przy „barbarzyńskich” przepisach, tym większą grupę społeczną stanowimy i tym większy nacisk na polityków możemy wywierać. Metoda małych kroczków, czy też jak kto woli, nie od razu Kraków zbudowano (Amerykę zresztą też nie).

Naszym zdaniem tak niewielkie nasycenie społeczeństwa bronią palną wynika z tego, że… w obecnej sytuacji społeczno-ekonomicznej większość Polaków po prostu nie jest zainteresowana ani strzelaniem, ani posiadaniem broni. Przy czym czasem jest tak, że strzelaniem zainteresowani są, ale posiadaniem broni w domu już nie, bo mają takie, a nie inne podejście albo uwarunkowania rodzinne czy lokalowe. Bywa. Są również bariery finansowe uzyskania pozwoleń, o których pisaliśmy wcześniej i powinniśmy dążyć do ich obniżenia. Bez dwóch zdań. Ale od krzyczenia „bo tak’”świat się nie zmieni na lepsze.

Tak, wiemy, że w różnych miejscach Internetu zbiera się całkiem liczne grono strzelców i miłośników broni palnej, ale to nadal jest mały procent społeczeństwa.

Z ankiet Firearms United Network wynika, że ewentualne zmiany w prawie o broni mogą wkurzyć mniej lub bardziej około 800.000 osób.. Wychodzi więc na to, że strzelaniem zainteresowanych jest około 2% społeczeństwa, czyli 2 osoby z każdych 100. Tymczasem wskaźnik nasycenia Polski bronią prywatną to jakieś 1,6. No i co, w odniesieniu do tych zainteresowanych strzelaniem to mało? Serio? I nie zrozumcie nas źle. My naprawdę chcielibyśmy, aby ten współczynnik wynosił 30, 40 czy 50 na 100. Ale tego nie osiągnie się z dnia na dzień, a już na pewno nie poprzez memy w internecie.

Większość społeczeństwa nie jest zainteresowana naszym hobby, które dla nas jest bardzo istotną częścią życia i przez to uważamy, że jest to istotne i fajne również dla innych. Niestety, musimy sobie uświadomić, że nie jest. To tak samo, jak z każdym innym hobby – filatelistyką, birofilistyką, klejeniem modeli, żeglarstwem, kajakarstwem, wspinaczką, sportami motorowymi i motorowodnymi, paralotniarstwem, ogrodnictwem i milionem innych czynności czy aktywności.

Spójrzmy prawdzie w oczy.

Dla sporej części społeczeństwa jesteśmy grupą ludzi oddających się robieniu huku i marnowaniu pieniędzy na jakieś dziwne czynności, zamiast pójść do galerii, odpalić grilla i nawalić się browcem po 1,5 za 0,5 litra albo leżeć na plaży i obracać się zboku na bok. A ilu spośród tych 800.000 ludzi chce coś robić dla pozytywnej promocji naszego hobby w społeczeństwie – doskonale widać.

Tak, możemy tę liczbę zwiększyć pracą u podstaw, czyli promowaniem strzelectwa w różny sposób i w różnych formach. Od imprez zorganizowanych (pikników), poprzez prezentacje, pokazy, a na indywidualnym wdrażaniu znajomych kończąc. Nie zrobimy tej roboty kłócąc się z hoplofobami lub osobami niezainteresowanymi strzelectwem w Internetach, tak samo, jak miłośnik Surströmming nie przekona nikogo do swojej ulubionej potrawy pisząc posty. Co więcej, jeśli dyskusja pójdzie w stronę shitstormu, a my się w niej zatracimy, to zostanie nam przypięta łatka oszołoma, psychola i kipiącego nienawiścią wariata, który zaraz ze swojej broni wystrzela pół Żyrardowa (bo przecież nosi koszulkę Zjem Wrogów Ojczyzny, albo – co gorsza – „I’am the gun lobby”!). My wśród swoich znajomych także mamy takich, którzy – delikatnie mówiąc – są nastawieni sceptycznie do pomysłu posiadania broni przez cywila. I wiecie co? W ogóle z nimi na ten temat nie rozmawiamy, bo to po prostu nie ma sensu.

Unikajmy zatem wdawania się w niepotrzebne dyskusje.

Nie pędźmy wszyscy (kupą, mości panowie!) na jakiś portal, by kłócić się pod jakimś hoplofobicznym artykułem, bo nic w ten sposób nie zrobimy. Naprawdę. Lepiej poszukajmy dojścia do mediów (nie tylko tych „branżowych”, jak nasze) i tam starajmy się zaprezentować nasze hobby. Właśnie jako HOBBY, takie samo, jak wędkarstwo, downhill czy rękodzieło. Spokojna, merytoryczna rozmowa jest dużo lepsza i skuteczniejsza od gównoburzy, a przy okazji pokazuje, że jesteśmy normalnymi ludźmi, często bardziej zrównoważonymi od naszych oponentów.

Jeszcze jedno – nie nakręcajmy zbędnych shitstormów na „naszych” grupach czy forach poprzez wrzucanie informacji z lokalnych i krajowych portali o incydentach z bronią. To wywołuje na ogół gorącą dyskusję, gdzie często-gęsto puszczają nerwy.

Macie pewność, kto to czyta? Bo my nie.

A to zawsze można w odpowiednim momencie wyciągnąć i pokazać „patrzcie, państwo, jakie oszołomy z pukawkami!”, co w przeszłości już się zdarzało… Co więcej – wyciągnięcie jakiejś krótkiej notki o wypadku na polowaniu czy napadzie na GS z czarnoprochowcem z „parzęczew-górny.pl” daje tyle, że informacja o tym zaczyna się rozprzestrzeniać, a gdyby nie wrzucać jej na grupę z 40.000 członków, to wiedziałoby o niej wszystkich siedmiu czytelników tego lokalnego portalu…

Promujmy strzelanie i strzelectwo MĄDRZE i SPOKOJNIE i nie róbmy nic na siłę. Nieprzekonanych i tak nie przekonacie, ale innych możecie zainteresować.

Bo strzelanie fajne jest.

Tomasz W. Stępień (Firearms United Network), Michał Sitarski (FRAG OUT!/Strzał)

Więcej artykułów
80. rocznica egzekucji pracowników Fabryki Broni przez niemieckich okupantów