Marcin Ogdowski o Ukrainie – wtorek 01.03.2022

Najpierw dwie uwagi „metodologiczne”. Czy my w ogóle panujemy nad prowincją Ghazni? – zapytałem kiedyś wyższego rangą oficera polskiego kontyngentu w Afganistanie. Sprowokowała mnie do tego kolejna seria rebelianckich ataków na oddziały WP (podczas jednego z nich, najadłem się sporo strachu).

Jakby ci tu powiedzieć… – mój rozmówca uśmiechnął się smutno. – Poza bazami, kontrolujemy miejsca, w których akurat jesteśmy. Względnie bezpiecznie czujemy się we wioskach, w których najczęściej bywamy, bo talibowie starają się ich unikać. Reszta to nieprzyjazna ziemia. Musiałoby nas tu być dwa, albo i trzy razem więcej, by mówić o efektywnej kontroli.

Wspominam tę rozmowę sprzed 13 lat, bo mam wielką prośbę do kolegów dziennikarzy. Przestańcie mylić osie natarcia z liniami frontu. Niech Wasi graficy nie rysują mapek, zgodnie z którymi to, co za plecami rosyjskich wojsk, to zdobyty i utrzymany teren. Słyszeliście o Sumach, wziętych już przez Rosjan kilka razy (i na chwilę obecną znów niezdobytych)? Konflikt w Ukrainie to nie II wojna światowa, z „ławami” przesuwających się wojsk. To seria wąskich natarć; nakłuć, często głębokich i bolesnych, ale – trzymając się analogi z ciałem – nieoznaczających fizycznej utraty skaleczonej ręki czy nogi. Dla wywołania efektu „posocznicy” – skutecznej, trwałem okupacji – Rosjanie potrzebują masy wojska. O tym, że jej nie mają, świadczą masakrowane przez Ukraińców konwoje logistyczne bez należytej ochrony. Jeszcze raz zatem – to, że przejdę siłą przez czyjeś mieszkanie, nie uczyni mnie jego właścicielem. Bo w jednym czy drugim pokoju mogę dostać bęcki. Zwłaszcza gdy zgaśnie światło.

I druga uwaga. Nie będę już podejmował tematu naszej militarnej pomocy dla Ukrainy. Co się stało, to się nie odstanie, nie będę niczym u Orwella edytował starych wpisów. Szczególnie że „maszynki do skrinów” działają aż furczy i co miało zostać zarchaizowane, zarchaizowane już jest. Mądrzejszy jestem niż bracia Kremlowscy, tfu!, Karnowscy, którym wydaje się, że jak coś skasują, to sprawy nie było (btw, czytaliście ten ich obrzydliwy wywiad z kacapskim ambasadorem?). W każdym razie, są kwestie, które lubią dojrzewać w ciszy – choćby dla naszego bezpieczeństwa. Amen.

Putlerowcy chyba sięgnęli do podręczników z abecadłem współczesnych konfliktów zbrojnych – i późnym popołudniem ostrzelali stację przekaźnikową w Kijowie, transmitującą sygnał telewizyjny. Po prawie sześciu dniach wojny zorientowali się, że telewizja służy do komunikacji władz ze społeczeństwem, i że może mieć spory wpływ w przeciwdziałaniu szerzonej przez agresorów dezinformacji. Wyszło po sowiecku – cel osiągnięty (choć na pewno nie na stałe), a przy okazji porażono wąwóz w Babim Jarze, miejsce pamięci ofiar Holocaustu. Przyznam, przez chwilę fantazjowałem o reakcji izraelskiego Mossadu.
Która zapewne byłaby bardziej profesjonalna niż to, co wyczynia rosyjska armia. Często wspominano dziś liczący kilkadziesiąt kilometrów konwój zmierzający w stronę Kijowa. Jak trafnie wskazał Michal Fiszer, nie jest to jakaś wielka siła – dwie ciężkie brygady – ale zdumiewające jest to, że Rosjanie tak „ochoczo” wystawiają się na strzał. Ukraińcom brakuje potencjału do zmasowanego ataku (niedostateczna liczba samolotów szturmowych czy dronów), ale i tak punktowo palili fragmenty tego wielkiego korka. Gdyby mogli rzucić do walki kilkadziesiąt Su-25, mielibyśmy powtórkę z „Pustynnej Burzy” w postaci kolejnej „autostrady śmierci”. Tyle że w Iraku Amerykanie spalili oddziały irackiej armii (wycofujące się do Bagdadu), Arabów, do których rosyjscy wojskowi żywią głęboką profesjonalną pogardę (po prawdzie, nie tylko oni). Teraz okazuje się, że sami na nią zasługują. Co innego pokonać maleńką Gruzję czy walczyć z bojówkami islamskich fanatyków w Syrii, co innego stanąć naprzeciwko dużej europejskiej armii.

W ogóle mam wrażenie deja vu. Pierwsza wojna w Zatoce Perskiej pokazała światu, że radziecki sprzęt wojskowy (w większości) to złom. Sowieci mogli się wówczas tłumaczyć, że „w odpowiednich rękach” dałby radę. Dziś ich pogrobowcy nie tylko dostarczają kolejnych dowodów na niską jakość posowieckiego i rosyjskiego uzbrojenia, ale też samej rosyjskiej sztuki wojennej (na pewno w wymiarze operacyjnym i taktycznym). Ukraina jest w dramatycznej sytuacji nie z powodu kunsztu rosyjskich dowódców i wysokiej klasy rzemiosła zwykłych żołnierzy armii Federacji. Na Ukrainę naciera – jak to zgrabnie ujmuje dowództwo sił zbrojnych tego kraju – masa orków. W Polsce tradycyjnie mówi się o „nakrywaniu czapkami”. Ilość jest rosyjskim atutem (a w ostatecznym rozrachunku posiadany arsenał jądrowy).

Ale nawet tu NIE mamy do czynienia z luksusową sytuacją „sky is the limit”. Wielu z Was łamie sobie głowę, dlaczego dotąd nie wyprowadzono uderzenia z Białorusi wzdłuż granicy z Polską. Przecież to znów elementarz działań operacyjnych – odcięcie przeciwnika od wsparcia z zewnątrz. Przez Polskę idą dostawy broni, która okazuje się tak śmiertelnie skuteczna i przetrzebia stany rosyjskich wojsk pancernych. I co? Przecież w Białorusi jest jeszcze jakieś 40 tys. rosyjskich żołnierzy – wyliczają analitycy. Do tego sporo ciężkiego sprzętu; pozornie dość, by zamknąć Ukraińcom „kurek”. Tyle że ruscy wiedzą już, że nie wolno pchać do walki komponentu bojowego bez należytego wsparcia logistycznego. A tego brakuje, choć czynione są uzupełnienia. Inna sprawa, czy nawet z odpowiednim zapleczem, najeźdźcy zdecydują na operację lądową w zachodniej Ukrainie, gdzie mogą się spodziewać fanatycznego oporu (to najbardziej ukraińska z ukraińskich prowincji kraju). Przeczytałem dziś absurdalne uzasadnienie rosyjskiej bezczynności na zachodzie – „zostawiamy korytarz humanitarny dla uchodźców”. Dobre sobie. Moim zdaniem, putlerowcy robią bokami – otworzyli zbyt wiele kierunków natarcia, idzie im jak po grudzie, no i wciąż fiksują się na zajęciu Kijowa. W czym chodzi o „dekapitację” (o której pisałem wcześniej), bo raczej nie o zyski terytorialne.

W oparciu o to, co wyłania się z analizy ruchu rosyjskich wojsk, można wysnuć wniosek, że Kreml dąży do zajęcia wschodniej Ukrainy, do linii Dniepru. Zamysł polityczny wydaje się być tożsamy z tym, co Niemcy zrobiły z Republiką Francuską w 1940 roku – część kraju poddano okupacji, w pozostałej części stworzono kadłubowe państwo (Vichy), z kolaboracyjnym rządem.

Ale dość tych analiz, czas na małą retrospekcję. Gdy w kwietniu 2015 roku wjeżdżałem z kolegami do Doniecka, kilka razy zatrzymywano nas na blokpostach. Najpierw ukraińska armia, a potem – po przekroczeniu linii rozgraniczenia – separy. Trochę mi zmiękły nogi, gdy okazało się, że na przedmieściach punkty kontrolne trzymają dranie z „Wostoka”. Batalionu (później brygady) najgorszego sortu bydlaków, ochotników z całej Rosji, którzy zjechali do Donbasu. Z ostrzeżeń innych dziennikarzy wiedziałem, że to towarzystwo lubi dać popalić zachodnim reporterom. Nie chodziło mi o lęk przed śmiercią czy obitym pyskiem – ja po prostu bałem się dekonspiracji. W tajemnicy, także przed kolegami, wiozłem sporą sumę pieniędzy. Mniejsza o odbiorców; byli w każdym razie w humanitarnej potrzebie. Szczęśliwie chłopcy z „Wostoka” celebrowali dzień przyjaźni dla reporterów z Polski i skończyło się na pobieżnej kontroli dokumentów.

Wspominam o tym, bo zaangażowałem się w podobną akcję, organizowaną przy okazji – tym razem beneficjenci to Mariupolanie, którzy zostali w mieście. Nie pojadę tam osobiście, bo nie wrócę już na wojnę – dochowam złożonej sobie obietnicy. Wykorzystam łańcuszek ludzi, na końcu którego jest osoba darzona przeze mnie ogromnym zaufaniem. Nie angażuję jakichś wielkich sum – parę stów ode mnie, paręnaście od kumpli. Kasa ma powędrować na miejsce, niezależnie od tego, czy Mariupol padnie, czy nie. Trafić do osób, które w zniszczonych domach straciły wszystko. Znam skalę ryzyka, wiem, że po drodze mogą się wydarzyć różne historie. Ufam jednak, że się uda. Z poczucia obowiązku daję znać, że można się przyłączyć.

Ale teraz idę spać – wybaczcie, że dziś będą tylko trzy wpisy. Ja naprawdę jestem wykończony.

Więcej artykułów
Filipiński Miecznik w komplecie