Marcin Ogdowski: (Nie)regularni – Istotną część walczących w Ukrainie wojsk stanowią ochotnicy i najemnicy

– Tam – mężczyzna wskazał dłonią drugą stronę linii frontu. – Tam są twoi, dwie kompanie Polaków. Chcesz, możesz do nich iść. My ci w plecy nie strzelimy – zapewniał żołnierz samozwańczej Donieckiej Republiki Ludowej (DRL). Była wiosna 2015 r., relacjonowałem wówczas zmagania w Ukrainie ze stolicy separatystów.
– Jakie dwie kompanie, o czym wy mówicie!? – oponowałem. – Przed nami sami Ukraińcy, żadnych Polaków tam nie ma.
– Nie ma, nie ma… – na oko 50-latek nie dawał za wygraną. – Cała zgniła Europa tam siedzi, ja swoje wiem.

Równoległa rzeczywistość

Wspominam tę historię nie bez powodu – oto w rosyjskiej infosferze znów roi się od doniesień o „zagranicznych najemnikach, wspierających siły zbrojne Kijowa”. W ocenie Ministerstwa Obrony Federacji Rosyjskiej (MO FR), Polacy pozostają w tej dziedzinie niekwestionowanym liderem. Do połowy czerwca przez front miało się przewinąć 1830 obywateli RP. „378 najemników już zginęło, 272 wyjechało do ojczyzny”, raportował gen. Igor Konaszenkow, szef Wydziału Informacji i Komunikacji MO FR, cieszący się pośród wojskowych analityków opinią „narratora równoległej rzeczywistości”. „Ministerstwo monitoruje pobyt w Ukrainie każdego przedstawiciela zagranicznego”, zapewniał rzecznik. Z jego słów wynika, że od początku „specjalnej operacji wojskowej” do Ukrainy przyjechało 601 Kanadyjczyków (162 zginęło, 169 wróciło), 530 obywateli USA (odpowiednio 214 i 227), 504 najemników z Rumunii (102-98) oraz 422 Brytyjczyków (101-95). Konaszenkow wspominał też o 355 Gruzinach i niesprecyzowanej liczbie „bojowników grup terrorystycznych z kontrolowanych przez USA terytoriów Syrii”. W sumie, konkludował, „na dzień 17 czerwca 2022 r. na naszych listach znajdują się najemnicy z 64 krajów. Od 24 lutego przybyło 6956 osób, 1956 zostało już zabitych, a 1779 wyjechało”.
O jakości tych rewelacji najlepiej świadczy historia z połowy kwietnia, kiedy ten sam generał informował o śmierci 30 Polaków w obwodzie charkowskim, na co do tej pory nie przedstawiono żadnych dowodów. O pukaniu się w głowę przedstawicieli naszego MSZ wspomnę tylko z obowiązku.

Nie zmienia to faktu, że obcokrajowcy walczą po stronie Ukrainy. Zagraniczny zaciąg trudno nazwać masowym, ale w skali tej wojny jest liczny. Powstały pod koniec lutego Legion Międzynarodowy liczy dziś 20 tys. osób. Mógłby być większy, bo ochotników nie brakuje, lecz na przeszkodzie stają ograniczenia materiałowe i logistyczne, z jakimi mierzy się ukraińska armia. Rzecznik Legionu, Damien Magrou, ujawnia, że służą w nim obywatele 55 państw. Najwięcej jest Amerykanów i Brytyjczyków, w dalszej kolejności Polaków, Kanadyjczyków, Bałtów i Skandynawów. Żołnierze ci biorą aktywny udział w działaniach zbrojnych – zwykle na najtrudniejszych odcinkach frontu – jest więc oczywistym, że giną. Ale czy w skali podanej przez Rosjan? Odpowiedzialny za rekrutację Amerykanin Ryan Routh stworzył na kijowskim Placu Niepodległości miejsce pamięci dla poległych członków Legionu. Każdy oficjalnie potwierdzony zgon upamiętnia wbitą w ziemię małą flagą, opisaną imieniem, nazwiskiem i datą śmierci. Do połowy czerwca tych flag było w centrum ukraińskiej stolicy nieco ponad 300. Jedną z nich poświęcono Amerykaninowi Stephenowi Zabielskiemu, 52-latkowi z Nowego Jorku, o śmierci którego poinformował niedawno Departament Stanu (co było pierwszym tego rodzaju ruchem dyplomacji USA od rozpoczęcia rosyjskiej inwazji).

Efekt mrożący procesu

Co istotne – zwłaszcza w kontekście słów gen. Konaszenkowa – legioniści nie są najemnikami. Ochotnicy podpisują 3-letni kontrakt z siłami zbrojnymi Ukrainy, formalnie stając się ich żołnierzami. Teoretycznie zapewniam im to ochronę prawną w przypadku dostania się do niewoli. Jako jeńców wojennych nie wolno ich zabijać, torturować, okradać, zmuszać do nadmiernej pracy. Lecz druga strona niespecjalnie przestrzega zasad. Zapewne dla wywołania efektu mrożącego pośród ochotników – z których większość stanowią byli wojskowi, znacznie lepiej wyszkoleni niż przeciętni rosyjscy żołnierze – władze DRL przeprowadziły ostatnio pokazowy proces trzech pojmanych obcokrajowców.

– Kolegium apelacyjne Sądu Najwyższego DRL rozpatrzyło dziś sprawę karną wobec obywateli Wielkiej Brytanii Shauna Pinnera, Aidena Aslina i poddanego Królestwa Maroko Brahima Saadouna oskarżonych o najemnictwo i popełnienie działań mających na celu przejęcie władzy i obalenie ustroju konstytucyjnego DRL – oświadczenie tej treści wygłosił 9 czerwca reprezentujący kolegium Aleksandr Nikulin. Cudzoziemców skazano na kary śmierci, żołnierze mają teraz miesiąc na złożenie apelacji. Władze DRL i Moskwa pozostały głuche na argumenty, że wszyscy trzej służyli w legalnej formacji zbrojnej, której członków można sądzić jedynie za zbrodnie wojenne (jak ma to miejsce w głośnych sprawach Rosjan odpowiadających przed ukraińskimi sądami), oraz że jeden z oskarżonych ma także obywatelstwo Ukrainy.

Two British citizens Aiden Aslin, left, and Shaun Pinner, right, and Moroccan Saaudun Brahim, center, sit behind bars in a courtroom in Donetsk, in the territory which is under the Government of the Donetsk People’s Republic control, eastern Ukraine, Thursday, June 9, 2022. The two British citizens and a Moroccan have been sentenced to death by pro-Moscow rebels in eastern Ukraine for fighting on Ukraine’s side. The three men fought alongside Ukrainian troops and surrendered to Russian forces weeks ago. (AP Photo)

Na razie nie ma jasności, jaki los spotka innych cudzoziemców – 39-letniego Alexandra Drueke’a i 27-letniego Andy’ego Huynh’a, weteranów armii amerykańskiej, wziętych do niewoli przez Rosjan. Do zdarzenia doszło 9 czerwca w okolicach Charkowa. Władimir Sołowjow, czołowy kremlowski propagandysta, wieszczy Amerykanom proces i karę śmierci, ale bardziej prawdopodobne jest, że jeńcy posłużą jako karta przetargowa w negocjacjach, w których Moskwa będzie chciała przekonać Waszyngton do jakichś ustępstw, na przykład ograniczenia skali pomocy dla Ukrainy. Zapewne w taki sam sposób zostaną potraktowani wspomniani Brytyjczycy i Marokańczyk.

Rosjanie nie mogą za bardzo przeginać z rzekomą pryncypialnością, by nie zaszkodzić własnym ochotnikom. Nim to wyjaśnię, chciałbym zauważyć, że już od początku marca MO FR publikuje tysiące ofert pracy, zarówno w tradycyjnych mediach, jak i na popularnych portalach rekrutacyjnych. Przedmiotem oferty są krótkoterminowe kontrakty z armią rosyjską – bardzo atrakcyjne w regionach dotkniętych strukturalną biedą. Dla przykładu, wojskowy urząd rekrutacyjny w Niżniekamsku obiecuje ochotnikom 200 tys. rubli miesięcznie – pięć razy więcej niż średnia pensja w tym mieście. Generalnie rosyjscy ochotnicy, chcący wziąć udział w wojnie z Ukrainą, mogą wstąpić w szeregi na kilka sposobów: podpisując krótkoterminową umowę z MO FR, zawierając trzymiesięczny kontrakt z czeczeńską Rosgwardią, mogą też zapisać się do wojsk DRL/ŁRL, co z uwagi na niskie uposażenia pozostaje rozwiązaniem czysto teoretycznym. Nieliczni – ci z doświadczeniem wojskowym – mają jeszcze jedną opcję nazywaną „wagnerowską”. Chodzi o podjęcie pracy w firmie znanej jako Grupa Wagnera. O ile jednak wcześniejsze metody gwarantują status jeńca wojennego, o tyle wagnerowcy – pracujący dla formacji nie będącej częścią rosyjskich sił zbrojnych – mają z tym kłopot. Najemnicy również są objęci gwarancjami prawnymi, ale… nie można być najemnikiem i jednocześnie walczyć w interesie i po stronie własnego kraju; to dwa wykluczające się statusy. Choć w GW nie brakuje przedstawicieli innych państw – czego przykładem były zastępca dowódcy białoruskiego lotnictwa gen. Alaksandr Kurau – miażdżąca większość wagnerowowców to Rosjanie. Ukraińcy zaciekle zwalczają najemników – i zwykle nie biorą jeńców – ale może się okazać, że pojmanym zechcą jednak urządzić pokazowy proces. A choćby i w ramach retorsji.

„Kalendarz” i trening

Postać wspomnianego białoruskiego pilota-najemnika pozostaje bardzo tajemnicza (o jego zaciągu wiemy dzięki byłym wojskowym, współpracującym z antyłukaszenkową opozycją). Łatwiej zdobyć informacje na temat innego generała lotnictwa, Rosjanina Kanamata Botaszewa. W maju pilotowany przez niego szturmowiec Su-25 został zestrzelony przez ukraińską obronę przeciwlotniczą w okolicach Popasnej. Botaszew zginął, a jego śmierć potwierdziło trzech dawnych podwładnych. Z miejsca pojawiły się pytania o to, co 63-latek robił za sterami bojowej maszyny, na linii frontu. „Udział w walkach oficera tak wysokiej rangi może świadczyć o braku wysoko wykwalifikowanych specjalistów”, oceniło BBC. Czy słusznie?

Botaszew nie wrócił do regularnej armii – maszyna, w której zginął, nie nosiła państwowych oznaczeń, a jedynie literę „Z” wymalowaną na skrzydłach i kadłubie. Należała do Grupy Wagnera, która – jak się przy tej okazji okazało – dysponuje też komponentem lotniczym. Generał-najemnik to mimo wszystko niecodzienny przypadek, ale łatwiej nam zrozumieć motywacje poległego, gdy poznamy okoliczności, w jakich rozstał się z siłami powietrznymi. Otóż w 2012 r. Botaszew rozbił myśliwiec Su-27, za sterami którego nie miał prawa siedzieć. Zasiadł, bo namówił kolegę – dowódcę jednego z pułków – na wspólny lot, podczas którego nie poradził sobie z wykonaniem figury akrobatycznej. Wojskowy sąd wydalił generała z armii i nałożył karę odpowiadającą wysokości 140 tys. dolarów. Mówiąc wprost, oficer był w finansowej potrzebie.

Za stary na liniową służbę i zbyt kłopotliwy z uwagi na przeszłość, u „prywaciarzy” mógł się jeszcze przydać. Nie wiemy, ile lotów wykonał, nim trafiła go ukraińska rakieta. Pierwsze suchoje z „Z” na burtach zaobserwowano na froncie na przełomie kwietnia i maja. Czy Botaszewa „zabił” wiek? 63-letni organizm nie reaguje tak szybko, jak ciała (i mózgi!) młodszych o 20-30 lat pilotów. A przy typowych dla współczesnych systemów prędkościach, sprawy toczą się szybko. Su-25 nie jest nowym samolotem, procesu decyzyjnego nie wspomaga w nim skomplikowana technologia. Być albo nie być to suma refleksu pilota i jego umiejętności. Te zaś należy podtrzymywać. Jest mało prawdopodobne, by po wyrzuceniu z wojska generał miał sposobność do latania na bojowych maszynach. Zwłaszcza w zakresie umożliwiającym zachowanie nawyków (min. 80-100 h rocznie). Najpewniej próbował odbudować warsztat po zgłoszeniu się do wagnerowców, co miało nastąpić w kwietniu. Niewykluczone, że i tak by zginął, nawet w kwiecie wieku i w szczytowej formie. Ponieważ jednak sprawa dotyczy lotnictwa, gdzie kondycja fizyczna i wyszkolenie odgrywają gigantyczną rolę, z dużym prawdopodobieństwem można przyjąć, że do śmierci generała przyczyniły się także „kalendarz” i niedostateczny trening.

Urzędnikom nic do tego

Czy wykorzystywanie emerytów jest dowodem na desperację Rosjan? Samo sięganie po najemników tego nie przesądza. Amerykanie regularnie korzystają z usług prywatnych korporacji wojskowych. W Afganistanie w 2011 r. 100-tysięczny amerykański kontyngent wspierało… 100 tys. kontraktorów (jak w języku NATO mówi się o najemnikach). Proces zwany „komercjalizacją wojny” zaczął się jednak dużo wcześniej – i przez kolejne dekady nabierał niesamowitej dynamiki. O ile w czasie pierwszej „Pustynnej Burzy” w 1991 r. jeden kontraktor przypadał na 100 amerykańskich żołnierzy, 15 lat później, także w Iraku, ta proporcja wynosiła już 1 do 5. A później był Afganistan, gdzie w połowie minionej dekady za jednym żołnierzem stało do trzech najemników. Kontraktorzy ochraniali placówki dyplomatyczne, instalacje przemysłowe, siedziby firm, konwoje z ropą, żywnością i amunicją zaopatrujące bazy sił koalicji. Realizowali misje capture or kill (których celem było pojmanie/zabicie dowódców rebelii), zarówno samodzielnie, jak i we współpracy z wojskiem. Faktycznie zatem wyręczali armię, co wziąwszy pod uwagę ich zarobki – zwykle kilkukrotnie wyższe niż żołnierskie pensje – mogłoby się wydawać działaniem nieracjonalnym. Ale…
Z perspektywy zleceniodawców – rządów prowadzących wojnę – i tak możemy mówić o zysku. Zaletą najemników jest anonimowość – gdy giną, najczęściej nie podaje się ich nazwisk, jeśli w ogóle sam fakt śmierci ujrzy światło dzienne. W mediach nie ma relacji z ich pogrzebów, nie powstają materiały poświęcone zrozpaczonej rodzinie, innymi słowy, do opinii publicznej nie docierają informacje, które mogłyby obniżyć poparcie dla działań wojennych. Co ważne, najemnik to zwykle człowiek z wojskowym doświadczeniem – nie ma więc potrzeby urządzania mu wieloletnich i kosztownych treningów. Owo doświadczenie redukuje też ryzyko, jakim jest posyłanie do walki nieostrzelanego żołnierza po kilkumiesięcznym szkoleniu.

Foto: belwarriors

Bonaszew – choć niemłody – ze swym imponującym nalotem, był dużo lepszy od wielu rosyjskich pilotów. A gdy zginął, MO FR nawet nie zająknęło się o sprawie. Podobnie jak w przypadku 6-8 tys. innych przypadków śmierci wagnerowców – bo tylu ich dotąd poległo w Ukrainie. Rosyjska armia ma wybitnie nietransparentną politykę komunikacji społecznej, ale ostatecznie do śmierci zawodowego czy poborowego żołnierza musi się przyznać – przynajmniej przed rodziną. Gdy przepada najemnik, urzędnikom w mundurach „nic do tego”…

Więcej artykułów
Raytheon z umowami na eksportowe dostawy pocisków Excalibur